Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/87

Ta strona została przepisana.




XXX.

Gdy Beniowski podchodził do swego domu, dzień już był rozgorzał w całej pełni. Wiosenne słońce zalewało olśniewającym blaskiem białe jeszcze, lecz już ciemniejące okolice.
Otopniałe ze szronu drzewa i krzewy prężyły rozkosznie swe gałązki w ciepłem powietrzu i rzucały sine, wilgotne cienie pod siebie na roziskrzone, brylantowe śniegi. W zaroślach szemrały szmery, niesłyszane w przeciągu całej zimy, kapała woda, chlapały opady śniegu, nawet tu i tam rozlegało się nieśmiałe ćwierkanie ptaszków, zimujących tu sójek. Z kryształowych frendzli sopli lodowych, zwieszających się z gałęzi, z rogów domów, z przęseł płotów ciurkiem leciały kryształowe krople. Ciemne figury ludzi pieszych i na saniach migały często w jasnych przelotach leśnej drogi.
O śnie i wypoczynku nie było co marzyć. Już zdala Beniowski zauważył przed ganeczkiem swego domu parę sani, a na ganeczku kilka figur w futra zaszytych.