sępniał coraz bardziej, a u Wołodimirowa i Puszkarewa świeciły się coraz mocniej oczy i na policzkach wystąpiły im krwawe rumieńce.
— Jeżelibyście więc chcieli przyłączyć się do naszej kolonji, to owszem, przedstawię wasze życzenie towarzyszom, gdyż nikt nie może zostać przyjęty bez powszechnego przyzwolenia! — zakończył Beniowski.
— Panie, dobry panie, my o takiem szczęściu nie marzyliśmy!... Ręce, nogi całować ci należy!... — wybuchnął Wołodimirow.
— Nic ino zbawcą jesteś naszym!... — dodał piętnowany Puszkarew.
— Cicho!... — wstrzymał ich Iwaśkin. — Rzecz to jest zbyt ważna, aby ją postanawiać, nie pomyślawszy...
— Czego cicho?... I poco zwłoka?... Szczęście samo w ręce lezie, bierz je, trzymaj, a ty chcesz rozmyślać!?
— I wcale nie o myślenie mu chodzi, wielmożny panie! Za dobroć waszą i serdeczność my też nie chcemy zostać dłużni... i powiemy wszystko! Mów Iwaśkin, boś ty zmówca...
— Co za zmówca!?... Nic ja teraz nie powiem. To rzecz poważna! Tu mało trzy razy zmierzyć, zanim ukrajesz! Jutro, jutro, wielmożny panie, przyniesiemy panu odpowiedź!... Chodźcie już. Czy nie widzicie, że drugi pan tyle czasu nadaremno czeka!...
Kłaniał się i zwracał ku drzwiom, lecz gruby Wołodimirow zastąpił mu drogę.
Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/93
Ta strona została przepisana.
— 85 —