Nazajutrz było święto. A-bej, który wstawał pierwszy, obudził się później, niż zwykle. Słońce już wzeszło. Wesołe promienie jego, z ukosa wpadając pod werandę, wdzierały się przez obszerne na całą ścianę okno do głównej izby domu i zalewały ją jaskrawem światłem. W głębi, w sypialnych pokoikach rodziny, zastawionych parawanami, panował jeszcze przyjemny chłód i zmrok. A-bej obudził sługę i młodsze rodzeństwo. Wkrótce potem wysunęła się matka z sypialni, wydała ze śpiżarni śniadanie, zajrzała do dzieci, sprzątających główną izbę, ubierających kwiatami ołtarz rodzinny, i wróciła ostrożnie do męża. Przysiadła koło niego. Chwilkę rozmawiali cicho o A-bej, o braku pieniędzy, o nie sprzedanej herbacie, o wyschnięciu od upałów wody w kanałach, o wzrastającej drożyźnie ziemi... Wreszcie szepty dzieci, zebranych pode drzwiami, przerwały ich rozmowę. Da-nian odsunęła się z uśmiechem; Juań uderzył trzykroć w podłogę. Natychmiast z poza parawanika, zasłaniającego wejście, wysunął się z jednej strony I-bo z miotełkami pod pachą i bukietem w ręku, a z drugiej wyszła Chen-juj z miednicą gorącej wody i pływającymi w niej płatkami flaneli.
— Och, I-bo, tylko mnie nie potrąć, nie uderz mnie! — wołała, posuwając się wolniutko, podczas gdy żywy chłopak wybiegł naprzód, zrobił zręcznie rodzicom Ko-tou[1], oddał bukiet i zaczął czyścić ich rzeczy.
- ↑ Ko-tou — ukłon czołobitny, najbardziej uniżony z siedmiu używanych przez Chińczyków ukłonów.