tuż blizko u proga i stał chwilę. Potem znów wszedł do sali przodków i słyszeli, jak tam błądził i przesuwał przedmioty z miejsca na miejsce... Znów cicho zabrzęczały sapeki. Da-niań porwała się ku wyjściu, ale Juań przytrzymał ją za rękaw... A tymczasem A-bej nie przestawał błądzić po domu Chodził, wracał, zaglądał do dziecięcego pokoju, gdzie spali obok siebie I-bo i Choń-juj. Wreszcie drewniane podeszwy jego podróżnych sandałów zastukały na stopniach werandy. Obszedł dom wkoło i wrota roztworzył. Juań i Da-niań wyszli do sali i przez otwory w oknie śledzili za nim. Barczysta jego figura w niebieskiej tunice, z woreczkiem ryżu na plecach mignęła i znikła za węgłem wrót...
— Synu mój! — jęknęła Da-niań, wyciągając ręce.
Juań dłonią szybko zamknął jej usta.
— Tak chce Niebo i Ziemia! — mówił, a łzy, jak groch, płynęły mu po twarzy.
Zaczekali, aż kroki odchodzącego ucichły na zbiegającej w dół ścieżce, i wyszli przed wrota. Słońce tylko co wzeszło. Wilgotna od rosy okolica lśniła się w jego promieniach. Żółta Da-tzi-szuj wolno toczyła nurty w wysokiem korycie. Gęsto płynęły po niej łodzie i dżonki[1]. Tam, gdzie wały ochronne skrywały statki, ich wydęte brunatne i żółte żagle wydawały się piersiami ledwie co zbudzonych złotych smoków, które nizko nad ziemią leciały ku słońcu. Po licznych, w łuk wygiętych mostach szły wciąż roje ludzi, dochodziły do szczytów i ginęły za nimi, jakgdyby zapadały się w otchłań...
- ↑ Statek chiński.