psuły podwalin słupów budowli, nie zatruwały swym oddechem ich mieszkańców.
Niedaleko fanzy, krytej czerwoną dachówką, na szczycie wzgórka, zasadzonego krzewami herbaty, pracowało dwóch ludzi, ubranych w niebieskie, nankinowe[1] szarawary i podobne kurtki. Pełzali, zgięci nizko, wśród szeregów szarych, niepokaźnych drzewek, pełli chwast, spulchniali ziemię i zasycali odarte już z liści rośliny garstkami kompostu[2]. Duży, opleciony słomą imbryk porcelanowy i zwierzchnie ubranie wieśniaków leżały opodal.
Starszy pracował pilnie, nie podnosząc na chwilę głowę, młodszy chwilami spoglądał ukradkiem na sąsiedni wzgórek, gdzie również widać było pracowników i skąd dolatywały wesołe dźwięki Sin-Fa[3], śpiewanej przez kobiety. Stary dostrzegł przelotnie jego spojrzenie i nachmurzył się:
— Śpiesz się, A-bej! Słońce już nizko. Co powiedzą sąsiedzi, gdy zostawimy na uroczyste święto rodzinne kilka krzewów, nie zasilonych strawą. Daremnie spoglądasz na zachód; nie z tej strony ma przyjść dla ciebie szczęście...
A-bej opuścił głowę, i drobne jego ręce szybko zamigały nad ziemią.