Podobni byli do maluchnego, barwnego pocisku, który błyszczy i dymi, lecąc nizko nad morzem białości. Mężczyzna trzymał w jednej ręce rzemień do kierowania reniferów, w drugiej... długi pręt... poganiacz, którym podpierał się, jak pastorałem. Od czasu do czasu rozglądał się wśród uśnieżonych zarośli lub spoglądał w dal, gdzie blade jeziora zlewały się z niebem bladem. Kobieta pewne nic nie widziała, gdyż naszyjnik z wiewiórczych ogonów zupełnie jej twarz zakrywał. Kierowała się słuchem, co było łatwo, gdyż najmniejszy szmer dobiegał ją z ostrością zgrzytu. Gdy więc usłyszała, że reny zatrzymały się niespodzianie, obciągnęła szybko na dół naszyjnik i spojrzała przez szparę w futrach. Skręcone reny stały w poprzek drogi, a przewodnik, odrzuciwszy z twarzy język kaptura, wskazywał poganiaczem na lukę w krzakach i szeptał:
— Przeszedł!... Widzisz?...
Kobieta otarła pospiesznie dłonią zaszronione powieki. Na śniegach przed nimi doskonale było widać szeroki, pojedynczy ślad ludzkiej stopy. Wybiegał on z głębi lasu i szedł dalej smugą, którą jechali podróżni.
— Pewnie już stąd niedaleko... Poczekaj krzyknę.
Zaczął chrapliwie nawoływać.
— Uchu!... chu!... hu... hu...
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/108
Ta strona została skorygowana.