Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/109

Ta strona została skorygowana.

Kobieta też przyłączyła do jego wołania swój głos słaby ale dość dźwięczny. Oboje byli Jakutami.
— Uchu!... chu!... huu... u... u...
Umilkli i nasłuchiwali. Lecz w spiżowem powietrzu, w którem przed chwilą głosy ich huczały jak dzwony, spiżowa panowała cisza.
— Pewnie nie tutaj!... A może... pomarli? — rzekł mężczyzna.
— Nie, oni długo żyją! — odrzekła głosem drżącym kobieta. — Jedź dalej Piotruczanie!...
Piotruczan przez chwilę wahał się, zerkał na drogę, wreszcie poprowadził swe reny, trzymając się daleko, o ile pozwalała na to leśna gęstwina — od tajemniczych śladów. Kobieta już nie nasuwała na oczy naszyjnika, choć okrutne zimno krajało jak nożem policzki jej, nos i powieki. Czarne źrenice jej smutnie patrzyły na ślady, na strach widoczny w ruchach Piotruczana i serce jej biło, biło coraz mocniej, tłumiło oddech i iść przeszkadzało.
— Mój Boże!... Nawet ten poczwara lęka się...
Uszli kroków kilkaset, gdy Piotruczan znów tak gwałtownie targnął lejcem reny, że aż wpadły tylnemi nogami na drżącą obręcz narty. Jednocześnie Jakut wzniósł ręce do góry, nogi wyciągnął jakby chciał uciekać i być, jak można najdalej od tego, co dojrzał. Zasłona mu całkowicie z twarzy opadła i z kudłatego oto-