Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/112

Ta strona została skorygowana.

Piotruczan schwycił ją za rękaw.
— Oszalałaś kobieto! O mało nie nastąpiłaś na krew!
— Muszę, muszę. Z daleka popatrzę... Ty tu zostań... Zaraz wrócę, przyjdę... zaraz...
Wyrwała mu się i poszła przez zaspy. Na jej zgorączkowaną twarz, z której zupełnie obsunął się kaptur, mróz kladł zimne, białe pocałunki, gęste powietrze zapierało jej przyspieszony oddech. Tchu jej brakło i chwilami zdawało się, że upadnie; dziwiła się, że ziemia tak niespodzianie daleko uchodzi z pod jej stóp, że serce jej niewiadomo dlaczego tak strasznie kołacze i boli. Oczy wpatrzone w dal nie widziały, że Piotruczan lękliwie podąża za nią, zasłuchane uszy nie słyszały skrzypu jego narty i sapania renów. Aż dostrzegła wśród kopców śniegu w oddali jurtę po szczyt zawianą, a przed nią kilka czarnych ludzkich postaci. Dostrzegli ją i przyklękli na śniegach z wyciągniętemi rękami. Poznała męża. Klęczał na przedzie, więc pobiegła ku niemu, zapomniawszy o wszystkiem.
— Anko!... Anko!... Stój...! Wstrzymaj się!... Co robisz?... Poczekaj, powiem ci! — krzyczał za nią Piotruczan, próbując dogonić. Nie słuchała go; im bliżej czuła pogoń, im głośniej tupotały reny, tem szybciej biegła... Jej zbliżanie wywołało popłoch w gromadce nędzarzy. Pierwsza pierzchła mała, naga prawie dziewczynka; za