Czerwone błyski ognia pełzały po nizkim pułapie, po pochyłych, okopconych ścianach jurty, rzucając na nie wielkie, potworne cienie od siedzących w około ogniska postaci. Gotowano wieczerzę i wszyscy chorzy zebrali się, żeby doglądać tej ważnej roboty. Nawet Sałban i żona jego Kutujachsyt — żywe, wpół opadłe z ciała kościotrupy — trzęśli się u kotłów, jęcząc cicho i pożerając; bulkocącą wodę oczami.
— Jeszczeście nie pomarli, stare zgnilce?... Śmierć was znaleźć nie może, albo się was boi.. Tylko jadło bez potrzeby psujecie — szydziła z nich wysoka kobieta, ta sama, co przyswoiła sobie koszulkę Byterchaj.
— Nie grzesz, Mergeń, znajdzie ona i ciebie...
— Niech szuka!... Nie boję się jej! Nie słodko mieszkać tu z wami!
— Ech, nacierpisz się przedtem, nacierpisz... Odpadną ci ręce, nogi... Nie będziesz ludziom przewodzić... spokorniejesz — zajęczała Kutujachsyt.