Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/117

Ta strona została przepisana.

— Umrę wcześniej, czekać nie będę — odcięła Mergeń.
— Za harda jesteś. Może ci wcześniej pomoc, ludzka potrzebną będzie! — wtrącił długowłosy mężczyzna, którego przez szyderstwo dla powolnych ruchów i przewlekłej mowy zwano Prądem i obrzucił wzrokiem znacząco nadmiernie zgrubiałą figurę kobiety; ta zarumieniła się, błysnęła oczami, lecz nic nie odrzekła. Uwagę jej całkowicie pochłoną! szept, który doleciał nagie z ław ukrytych w cieniu.
— ...Podziać się nie miałam gdzie. Kiedy cię wywieźli, brat krowiny zabrał, a mnie wygnał. Mówił, że boi się, że, jeżeli ty jesteś zarażony, to i ja. Inni też bali się przyjmować. Jeżeli który puścił, tonie dłużej, jak nadzień, na dwa. Najgorszą robotę pełnić za to musiałam, w najgorszym kącie, w gnoju, spać mi kazano i jeść musiałam z oddzielnej misy... Ja gospodyni, ja pani z psami jadałam. Nie było dla mnie kąta na ziemi... Ci, co przedtem nieraz z serc naszych korzystali, deptali mnie, jak podeszew obuwia... Najdłużej mnie trzymał Szymon bogacz. Nie karmił, ale trzymał. Żyłam z litości innych. Ale, gdym na brata podała skargę do sądu o nasz majątek, wygnał mnie Szymon. »Nie potrzebuję dumnych robotnic — bogaczek. Będą mnie za to sąsiedzi nienawidzić«. Brat mącił, gadał na mnie, pomstował, obiecywał, że ciebie karmić będzie. Wyliczał, że ci już