W czasie zimy świat zewnętrzny nie istniał prawie dla chorych. Brak odzieży i sił trzymał ich wciąż w jurcie. Niebo, śniegi, słońce, oglądali tylko w krótkich chwilach, kiedy musieli wyjść, aby przynieść naręcze zebranego w lecie chrustu, lub śniegu na wodę, wreszcie zabrać lub wynieść wietrzącą się od robactwa pościel i szmaty. Roboty te spełniali zwykle zdrowsi: Grzegorz, Anka Prąd, czasami Mergeń.
Czas upływał im w ciemnej, zatęchłej jurcie jednostajnie, jak posępna, mętna i cuchnąca rzeka, bez innych wrażeń prócz głodu i bólu, który błąkał się w ich ciałach, nurtował po mięśniach, jak gad wijący się dokoła kości. Jęki mniej lub więcej okropne i głośne, wciąż wisiały w zatrułem czarnem powietrzu jurty. Drzewa mieli już niewiele, zima nie wiadomo jak długo mogła się przeciągnąć; musieli więc oszczędzać i bardzo słaby ogieniek tlił się na obszernem ognisku. Był on tak słaby, że kurzawa śnieżnej zawieruchy nieraz tłumiła go,