Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/128

Ta strona została przepisana.

wpadała z kłębami dymu do wnętrza przez szeroki otwór komina, a wraz z nimi wpadały wilgoć i zimno niezmiernie dokuczające chorym. Ze szczelin w ścianach wiało coraz mocniej i mróz wsuwał przez nie do mieszkania swe drapieżne szpony.
— Źle, Prądzie, źle oporządziłeś w jesieni izbę... Teraz widzisz i drzewa więcej idzie i zimno wszystkich nas nęka...
— Ba! Sam cierpię!... Zapominacie, że pod koniec roboty wyskoczyły mi na dłoniach wrzody...
— I to prawda! Każdy tylko o sobie pamięta!... Chory człowiek podobny jest do psa... Jakże zimno?!... Jakże strasznie bolą mnie dziś stawy, jakże ciągną żyły... Kiedyż śmierć przyjdzie?... jęczała u komina Kutujachsyt, wyciągając poranione ręce ku ledwie tlejącemu ogniowi.
— Może zagrzać ci wody stara? — pytała łagodnie Anka.
— Już znowu ogień palić chcecie!... A kto z was pójdzie do lasu po stężałe drzewo?... Kto?... Może ty Anko, co masz białe zęby?!... Wielka pani, bogaczka... Ani się ważcie niszczyć po próżnicy drzewa... Niema go, nie dam! — krzyczała Mergeń, wychylając z ciemnego kąta twarz wiedźmy, otoczoną splotami kruczych włosów. Ona coraz rzadziej ukazywała się wśród chorych, prawie wcale nie wychodziła na dwór,