leżała wciąż w ukryciu na pościeli pod kupą odzieży i gałganów, jakich miała największy wśród obecnych zapas.
— Mój Boże! Co to teraz dzieje się na świecie, wśród ludzi?! — jęczał Sałban. — Toć to dziś święto, zapusty...
— Chodzą, odwiedzają się Jakuci... W izbach śmiech, pieśni... Ogień suty na kominku się pali... Pachnie masłem topionem, mięsem... Wszyscy syci, weseli... Zgadują zagadki, śpiewają pieśni. Może wesele gdzie obchodzą...
— Pamiętasz Grzegorzu, rok temu właśnie wziąłeś mnie do swego domu. Nową wybudowałeś jurtę... Było nam dobrze, ciepło, radośnie... Sąsiedzi przyszli... Pamiętasz, jak wróżyliśmy szydłem i nagle... czarna dla ciebie wypadła droga... Ale nikt nie wierzył, śmieli się wszyscy... Taki byłeś zdatny, zdrów, do roboty ochoczy... Wszystko mieliśmy, co ludziom potrzeba... A teraz tu jesteśmy! Rozwiało się bogactwo nasze, minęła młodość nasza jak dym — szeptała Anka.
— Kiedym budował dom, nie wiedziałem, że zostanie pusty, że wygaśnie ognisko nasze... myślałem, że napełni się gwarem i śmiechem dzieci... Teraz czarna chmura zakryła nam świat... Często myślę, czy lepiej nam żyć czy nie żyć! — odpowiedział Grzegorz.
Anka drgnęła.
— Słuchaj, wtedy zupełnie zostałabym sama.
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/129
Ta strona została przepisana.