Z duszą zmąconą do głębi spieszyłem od oceanu w tę stronę, o której nawykłem marzyć w długie noce zimowe. Nie wiedziałem, czy kiedy kresu dosięgnę. Rozpaczliwie dowodziłem sobie, że to pewnie nigdy nie nastąpi. Wyliczałem przeszkody niezwalczone, gdyż kapryśne jak podmuchy wiatru wiejącego w stepie pod niebem przyćmionem lotnemi chmurami. Dowodzenia nie działały jednak na mnie, nie wsiąkały w głąb a niby o mur rozbijały się o dziwną, stalową, na niczem nieopartą pewność. Ogarniało mnie uczucie ogromnej swobody, uczucie ptaka, co skrzydła, długo bezczynne rozwinąwszy, mknie bez troski w dal. Pragnienie życia rozpierało mi piersi, żądza czynu drżała w piersiach, a pieśń tryumfu towarzyszyła mi, w trop biegły za mną wszystkie moje marzenia dźwięcząc chórem słodkim a potężnym:
— Osięgniesz... I spełni się wszystko, co kochasz i ziści się więcej, niż śmiesz pomyśleć... tylko żyj, dąż, pragnij!...
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/13
Ta strona została przepisana.