dzo smutno dziś... Rozpalmy sutszy ogień... Hej! Dorzucić drew, czy co?
— Rzucaj! — krzyknął Prąd.
— Zawsze mówię, że grzech nam trędowatym myśleć o jutrze! — jęknął Sałban — Bóg nie chciał żebyśmy myśleli i odjął nam zdrowie!...
— A jakże! Powściekaliście się... Sami jesteście, czy co? Tyle jeszcze tygodni zimy... Ani drew, ani jadła... Myślicie, że gmina wam znowu przyśle?... A jakże!... — napadła Mergeń na ten projekt. Ale wstawać teraz bardzo nie mogła, więc nikt jej się nie bał.
Uczta udała się. Przy sutym ogniu wygrzali nareszcie dobrze swe wyziębłe, poranione ciała... Wypławili się w spiekocie z rozkoszą... Chore, zmrużone oczy zachodziły im łzami upojenia. Zastygłe ścięgna nabierały dawnej sprężystości, przestali czuć zbolałe stawy. Ryby nagotowali całą górę.
— Bóg zsyła i do naszej duszy radość... — szeptała Kutujachsyt.
Pijani sytością rychło i twardo usnęli. Na krótko, na godzin kilka ucichły w jurcie jęki niemilknące nawet we śnie.
Nad ranem ostry przejmujący krzyk rozdarł powietrze. Grzegorz zerwał się pierwszy i Ankę za rękę pociągnął.
— Czy to ty, Anko?
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/133
Ta strona została przepisana.