Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/138

Ta strona została przepisana.

Zrozumieć nie mogła, jak to się stało, że ona tu, że świat cały dla niej zamknięty, że nigdzie, nigdzie ujść nie może przed swoją nędzą i przed swoją przyszłością. Męstwo jej kruszyło się od tych myśli, jak spróchniałe drzewo pod parciem wiatru... Czy nie lepiej umrzeć zaraz? Nikomu nie jest potrzebna!... Już z mniejszą niż przedtem odrazą wspominała beznosego Piotruczana, który był równie jak ona samotny... Wzięła ją litość nad sobą, łzy rzęsiste polały się z zapadłych oczu.
— Boże, Boże!... Zacoś mnie ukarał tak ciężko?!
Płacz ulżył jej, ogarnęła ją słabość i sen morzyć zaczął, ale nie była w stanie wrócić na pościel do męża. Przesiedziała tak noc całą rozżalona, zbolała.
Biały dzień zajrzał przez lodowe okienka do jurty i oświecił ją martwym blaskiem. W tym blasku nędza izby, brudne kałuże cuchnącej wody, połyskujące na podłodze jak kawałki porysowanych źwierciadeł, postacie chorych, leżących na ławach, podobne do owiniętych w łachmany szkieletów, zarysowały się ze szczególną grozą.
Anka nie widziała nic, nie słyszała szumu wichury, wlatującej przez komin, jęków schorzałych towarzyszy, nawet wołania Grzegorza,