Bajeczna cisza i bezludność miejsc, które tak długo zamieszkiwałem, wyrugowały z serca mego nienawiść. Pojąłem nietylko myślą, lecz całym sobą to, co mi twierdzono zdawien dawna, od dzieciństwa, że ból z jednakowem okrucieństwom przeszywa każdą istotę, ludzką, każdą istotę żywą i wszystkie serca, drżące od zmian życia, stały się mi jednakowo zrozumiałe, jednakowo pożałowania godne, choć nie jednakowo... blizkie. Wyobraźnia wyrobiona ciemnością biegunowych zim, przedstawiała mi wyraźnie i z łatwością całą kulę ziemską — srebrzystą u biegunów, pozłocisto-zieloną w pół ciała, oblaną błękitnemi morzami, pocentkowaną żółtemi plamami pustyń, porysowaną szaremi żyłami górskich łańcuchów, owiniętą płachtami dni, zórz i nocy płynących za sobą niezmiennie... Wśród jej obszarów pełno było zakątków prześlicznych, krain rajskich, lecz dla mnie, czułem to dobrze, dla pełni uczuć moich, dla tego hymnu życia, który każda dusza dąży wyśpiewać doszczętnie, istniał tylko punkt jeden na całym tym globie.
Tętniały kopyta końskie po wyschłej jesiennej drodze, brzęczały dzwonki uprzęży, turkotały koła, powóz z jękiem zapadał w wyboje, w tumanach kurzu wzlatał na wzgórza i z karkołomną szybkością spadał na dół; potem znowu się wznosił, znów spadał, lub jak ogromny
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/14
Ta strona została przepisana.