dusz nieskończenie znękanych. Chciwie wsysali go w siebie, gdyż i on wkrótce miał zgasnąć.
— Więc co postanawiacie ludzie? — spytał Prąd.
— Będziemy czekać! Co możemy innego robić? Trzeba się przygotować! — odpowiedział posępnie Grzegorz i głos mu się nagie załamał.
Wszyscy obejrzeli się nań.
— Już ci do gardła widzę włazi Grzegorzu! Nie zważa, nie czeka! — rozśmiała się Mergeń. — Czy aby Anka dość przywiozła gałganów, czy starczy jej do owijania ran twoich? Rychło patrzeć jak się otworzą.
Grzegórz milczał i krwawych, mętnych oczów z ognia nie spuszczał. Chwilami zdawało mu się, że ogień gaśnie, znika, że głębokie ciemności zalewają go, a rany, których dotychczas nie miał, otwierają się po całem ciele. Łudził się, że choroba go dłużej oszczędzi, że lata jeszcze prawie zdrów przeżyje... Tymczasem była już u progu. Wstał i odszedł na swoją pościel.
— Odchodzisz, Grzegorzu!? Więc któż będzie drwa nosił? Przecież czekać mamy... Bo jeżeli nie czekać, to... co innego robić... nie wiem... A jeżeli czekać, to trzeba drzewa — dowodził Prąd.
Grzegorz nie odpowiadał. Dla niego wszystko zmalało wobec tylko co zrobionego odkrycia.
— Niech się dzieje co chce!
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/142
Ta strona została przepisana.