Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/143

Ta strona została przepisana.

Prąd czas jakiś rozmyślał, poczem wtulił na głowę resztki futrzanej czapki, wdział na ręce kułki gałganów, zastępujących rękawice i wywlókł się na swych chorych nogach za drzwi po drzewo. Anka poszła za nim. We dwoje znosili czas jakiś opał, żeby się przygotować... do czekania... Mergeń śledziła za nimi ze swego kąta, ale nie myślała się ruszać.
— Pomogłabyś, przecież zdrowa jesteś! — nie wytrzymał, rzucił jej Prąd.
— Jeszcze czego? A dlaczego nie zawołasz swej Byterchaj? I ona... zdrowa!
— Dziecko małe, słabe...
— Dziecko? Do roboty, to dziecko!? Djabeł wie, co ty tam z nią wyrabiasz, wstrętny trupie!...
— Wstydź się, zła kobieto!
— Coś powiedział?... Zła kobieto, powiedziałeś, gachu szatański... Tyś dobry... Patrzcie go! Dobry, to zdrowy, dobry to silny... dobry nikogo o nic nie prosi... Kiedy trzeba, to on sobie znajdzie... Znajdę sobie, kiedy będzie trzeba... Ale pracować, wy musicie... Przeklęci trędowaci... Nie jestem trędowatą... Mnie Bóg jak was nie pokarał, nie naznaczył... Nie jestem i nie byłam trędowatą... Mordować was, a nie pomagać wam. Gdyby was nie było, nie byłabym tu... Po co was tylko szczędzą i przy życiu zachowują!?
Cały potok obelżywych wyrazów i prze-