— Co z nami będzie!...
— Ech, nie smuć się! Czyż to raz pierwszy, a Bóg dopomógł. Wszak i tam na świecie głód teraz ludzi morduje i podziać się gdzie nie mają... Troska więcej człowieka boli niż rany, a przecież wszystko się robi pomimo niego... Grzegorz powinien nam był co prawda pomódz... Powiedz mu, niechby żył jak się żyje... od tego spokój — dodał łagodnie.
Usta Anki drżały.
— Co ja mu powiem?... Nie jest dzieckiem... Biedna moja głowa...
— Wiesz co Anko, żebyś poskarżyła się księciu, że ci krowy zabrali, zażądała, żeby ci wrócili... Byłoby lepiej, mielibyśmy bydło... Byłoby o co serce zaczepić... A to tak... nic niema, tylko człowiek sam... Ja z Grzegorzem moglibyśmy siano kosić... Choć nogi mam złe, ale zawsze postoję...
— Ale jak się poskarżyć...
— Ano powiesz komu, co przywiezie jedzenie... Przecież kiedyś przywiozą...
Anka zamyśliła się, w oczach jej zagrała nadzieja. Tak gawędzili, pracując bez przerwy, aż wyczerpani ostatecznie wrócili do izby.
Ugotowali ostatnią wieczerzę i chorzy położyli się, aby »czekać«. Nakryli się po głowy kołdrami, otulili o ile dało odzieżą i usiłowali zasnąć. Anka podzieliła się swymi projektami
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/145
Ta strona została przepisana.