Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/146

Ta strona została przepisana.

z Grzegorzem, ale ten na wszystko odpowiadał obojętnie.
— Tak, tak, zobaczymy...
W ucichłej jurcie rozbrzmiewały wyłącznie jęki Sałbana.
Ten nawet leżeć nie mógł, gdyż jednolita, świeżo utworzona rana na plecach i boku niezmierny ból sprawiała mu przy dotknięciu, a z drugiej strony miał zgniłą rękę. Wpół siedział oparty karkiem o drewniane wezgłowie ławy i jęczał coraz przeciągłej, coraz żałośniej... Równie cierpiąca jak on, Kutujachsyt, wstawała jednak od czasu do czasu by podać mu wody lub obmyć nadmiernie dręczące, zatkane zepsutą krwią rany. Wtedy chory na chwilę milknął i szeptał starej żonie dawne wyrazy miłości... Nikt inny zbliżyć się do niego nie śmiał. Nawet Prąd z przerażeniem odwracał oczy od tego obrazu własnej przyszłości. Na dwór nikt nie wychodził. Drzwi mocno przywarli i dnie poznawali po snopach słońca, które przekradając się przez lodowe tafle okien, kładło tęczowe plamy na glinianą podłogę, na wyciągnięte po kątach nieruchome postacie. Noce poznawali po zwiększonym chłodzie, po trzeszczeniu i pękaniu znów stygnącej ziemi, po księżycowym blasku, który podobnie jak słońce, prześlizgiwał się do nich przez lodowe okienka, srebrzysty, nikły i zimny. Codzien zjadali po troszku pozostałej strawy,