Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/147

Ta strona została przepisana.

zmieszanej ze skórą, trocinami, modrzewiowem łykiem. Wreszcie i tego zabrakło. Żyli, choć myśleć już nie mogli, choć ledwie dyszeli, pogrążeni w letargu, zbliżonym do śmierci. Tylko w kącie Mergeń trwał ruch i chwilami kwiliło niemowlę.
A jednak, gdy pewnej nocy ze dworu dobiegło przeciągłe wycie, wszyscy głowy podnieśli.
— Słyszycie? Przyjechali!... Wołają!...
Wsłuchiwali się chciwie. Prąd dowlókł się do drzwi i szeroko je otworzył. Słup miesięcznego blasku wpadł do jurty na kłębach mroźnego tumanu. Wycie rozległo się powtórnie już zupełnie blizko.
— Wilki — szepnął Jakut, i drzwi pospiesznie zatrzasnął.
I znów na długo zapanowała cisza, przerywana tylko jękami Sałbana i kwileniem dzieciny Mergeń. Nakoniec Sałban umilkł.
— Hej!... Prądzie wstawaj! Sałban umarł. Czujecie, jaki straszny zapach rozchodzi się po jurcie... Podusi nas... trzeba go wynieść — w jakiś czas potem krzyknęła Mergeń...
Nikt nie ozwał się. Prąd udawał, czy istotnie nie słyszał, dość, że wbrew swemu zwyczajowi, nawet palcem nie kiwnął. Mergeń, która cały czas oszczędzała się niezmiernie i nie wstawała nawet, aby drew dorzucić na ogień, tym