Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/162

Ta strona została przepisana.

człowiek zje, zachoruje. Nie wie nawet, co zjadł, bo i one z początku tylko małe mają plamki... Zakopać ją trzeba, zakopać żywcem, żeby kropla krwi nie upadla na ziemię, bo tam często wyrośnie kwiat lub jagoda, co rozniesie chorobę. Nawet z grobu wyleźć może trucizna, myszy ją wykopią, ptaki rozwloką... Najlepiejby spalić, ale ogień nie lubi nieczystych rzeczy, zemści się...
Tak gwarząc, płynęli do brzegu, a księżyc mięszając srebro z purpurą wieczornej zorzy, siał swą drogę drżącą przed nimi. Reszta jeziora stała ciemna, nieruchoma: W dali świeciły na niej różowych kier zręby, a jeszcze dalej mgliły się sinawe otoczą tajgi. Gdy wyszli na wzgórek, gdzie stała jurta, tysiące takich jezior błyszczących i krwawych od zorzy, wysrebrzonych księżycem i lodami, spojrzało na nich z poza rzęs zarośli i lasów. Poszli do drzwi jurty buchających łuną suto płonącego ognia. Mieli ręce pełne zdobyczy i wesołe twarze. U proga spotkali Mergeń, która wychyliła się, by ich zawołać na wieczerzę.
— Jest... Zdobycz!...
Otoczyli ich kołem i oglądali świeży połów.
— Wcale dobry rok się zapowiada — zauważył Grzegorz.
— A co Grzegorzu. Gdybyśmy tak rzeczkę przegrodzili? Moglibyśmy nałapać, nawędzić na całą zimę...