Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/163

Ta strona została przepisana.

— Kości mnie bolą... Woda zimna... — odpowiedział Jakut po długim namyśle.
— Przecież nie trzeba będzie wchodzić daleko do wody... Tam była już przegroda i jeden pal nawet ocalał...
— Jeszcze spadnę... Ręce mi osłabły, jak u dziecka... Tam głęboko, a pływać nie umiem...
— Prawda, jeszcze spadnie... — powtórzyła skwapliwie Anka.
— A ja?! Mam nogi gorsze od twoich, a będę łaził. Jeżeli tak o wszystkiem mówić, to można za życia zgnić... Można zgnić wcześniej, nim ciało odpadnie...
— Co tu długo gadać! Pójdzie, musi pójść... To męska robota i skoro ty pójdziesz, to i on pójść musi — krzyknęła zapalczywie Mergeń. — Inaczej nie damy Ance ani kruszyny jadła. Ona zdrowa, ona tu z własnej przyszła ochoty... Jadło gmina dostarcza dla chorych, nie damy się objadać...
Grzegórz siedział stropiony.
— Pójdę sama! — rzekła nieśmiało Anka.
— Idź, idź, tam wkoło gęste krzaki... — rozśmiała się Mergeń.
— A może i ty pójdziesz, Mergeń? — zapytał naiwnie Prąd. — Robota się znajdzie dla wszystkich... wikliny naciąć, pale i pręty znosić, gałązki łamać... Nawet Byterehaj weźmiemy, żeby ogień paliła. Tylko musicie jej koszulinę