od słońca, otulała krzewy, lasy, wisiała nad ziemią, odbijała wraz z błękitem nieba w czystej, jak łza, rzeczce, co krętem korytem wartko płynęła z jeziora do jeziora.
Rybacy zatrzymali się nad jej brzegiem, w miejscu, gdzie gruby, czarny pal wystawał z wody, trząsł się pod parciem prądu i dziwacznie załamywał w przejrzystej głębinie. Płynące rojami ryby omijały go starannie, pierzchały niezwłocznie, skoro tylko cień jego padł im na grzbiety.
— Tu będziemy budować, tu najwęziej i najpłyciej!...
Byterchaj rozpaliła ogień, a rybacy zaczęli wycinać drzewa i zwłóczyć je na brzeg. Zbudowali małą tratewkę i z jej pomocą wbili pierwszy pal. Z tego pala, oparłszy na nim kładkę, wbili pal następny i tak krok za krokiem posuwali się ku środkowi. Anka z trwogą patrzała, jak słabo utwierdzone pomosty kołyszą się pod nimi, jak bieg wody wyrywa im z rąk bale, kładzie je w poprzek, zawraca, szarpie, grozi co chwila zrzuceniem w odmęt ludzi i ich budowli. Nikłe, czarne rusztowania, w tej wodzie równie przejrzystej, jak powietrze wyglądały — jak siatka pajęcza, po której czepiały się i pełzały niezgrabnie półnagie, kosmate, ludzkie postacie.
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/166
Ta strona została przepisana.