Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/170

Ta strona została przepisana.


VI.

W nocy, gdy słońce nie grzeje, a obłoki na niebie nie tłumią parowania, obfity oddech jezior ścina się od zetknięcia z pozostałymi lodami, osiada i pokrywa okolicę jednolitą oponą śnieżystych mgieł. Ich smugi pajęcze, kosmyki, strzępy i loczki, pokręcone, jak runo, powiewne, jak dymy, albo wiszą w powietrzu zamarłe w chwilowym spokoju, albo kołyszą się sennie w głębokiej ciszy poranku.
Lądy ukryte w ich mlecznej powodzi, przeświecają z dna niby ciemne, niewyraźne plamy, a wierzchołki lasów rysują się ponad niemi w szarem przestworzu, jak urocze wyspy dziwacznych roślin bez ziemi i podstaw. Cicho, biało, jak w zimie, lecz ciepło i lotno. Czasem wpół stopniała kra straci równowagę, zwali się z chrzęstem i bulkotem w wodę i przez rozdarte jej zrębem otwory w tumanie błyśnie na chwilę srebrno-czarna fala rozkołysanego jeziora. Czasem niewidzialny sznur kaczek przepłynie z kwakaniem i słychać, jak tam gdzieś żerują,