przed wschodem słońca obejrzeć bucz, który od wczorajszego wieczora już stał na miejscu. Nieodstępna Byterchaj dreptała za nim. Zaspani jeszcze i małomówni brnęli w tumanach po starych śladach. Słabe głosy budzącego się dnia dolatywały ich z jezior i tajgi.
— Mój Prądzie, a jeżeli złapiemy tyle ryby, że jej nie udźwigniemy? Co będzie? — szepnęła cichutko drżąca z zimna Byterchaj.
— Nie gada się tak! Rybak tak nigdy nie powie!... Już ty się nie bój, już my sobie damy radę. Aby tylko Bóg dał...
— Jak to strasznie w tej mgle... Wciąż zdaje się, że tam ktoś stoi... Prądzie, doprawdy stoi... Mój srebrny, mój dobry, daj rękę, daj choć patyczek... Tak się boję...
Rybak dobrotliwie wyciągnął w tył rękę i podał jej palec; mogli iść tylko jedno za drugiem, gdyż ścieżka wydeptana była wązko.
— Prądzie, nic tam nie stoi?
— Nic.
— Ale za to chodzi... Słyszysz, jak trzeszczy? O Boże! jakże się śmieje... To chyba sam szatan?!
— Cicho, to nurek chichocze!
Byli już niedaleko rzeczki. Jednostajny szmer płynącej wody uwiadomił ich o tem. Nagle Prąd zatrzymał się i ucha nadstawił. Byterchaj przylgnęła całem ciałem do jego nogi...
— Co? Co słyszysz?
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/172
Ta strona została przepisana.