pływa, ale zawsze ujść można. Wiesz co, Grzegorzu, a gdybyśmy sobie sami tak naprędce uszyli tunguskie czółenko z kory brzozowej?
— Skąd nazbierasz tyle kory w prędkości... Lepiej już niechby Anka poszła i poprosiła u ludzi... I o krowy mogłaby się dowiedzieć. Przecież jej tam zaraz nie zabiją... a tak wszyscy pomrzemy...
Anka milczała wylękła i markotna.
Nazajutrz głód im począł mocno doskwierać; choć ze strachem poszedł jednak Prąd z Grzegorzem szukać pożywienia.
— Widzisz ją, gdzie się umieściła ludojadka... na wyspie — rzekł w drodze Prąd, kiwając głową w stronę Wielkiego jeziora.
Grzegórz nie zaraz odpowiedział, patrzył długo i uważnie na zielony wianuszek lasu, rzucony samotnie wśród błękitnych, wyzłoconych przez słońce roztoczy. Siny dym stale wił się nad nim. Prąd trafnie odgadł, że tam się kryje sadyba Mergeń.
— Wszystko widzi stamtąd, jak na dłoni. Nas ma blizko, a dostać się do niej nie możemy. Poczekaj jeno!... Wcześniej, czy później zrobię ja łódkę i odbiorę ci moje sieci... Dopilnuję, wyszperam, odbiorę... odgrażał się Prąd.
— Nikt, tylko ona! — zgodził się Grzegorz. — Dobrze wybrała, komarów mało będzie! Ale niech sobie siedzi. Dostaniem krowy... Anka
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/175
Ta strona została przepisana.