Niebo było przymglone, choć nie miało chmur. Pobladłe, rudawe słońce stało nizko nad wodami. W jego mętnym blasku szare fale, cicho pluskając o brzegi, połyskiwały słabo jak zaśniedziała miedź. Gwary jezior, rozmaitych tonów i mocy, zmieszane z łagodnym szelestem traw i szmerem drzew leciały nad usypiającą ziemią. W powietrzu ciężkiem i nagrzanem przesuwały się smugami powiewy. Ogień zaledwie tlił się, ścieląc sinawy dymek. Nieliczne jeszcze komary z brzęczeniem omijając dym i płomień, krążyły z tyłu nad siedzącymi blizko siebie u ognia Grzegorzem i Anką.
— Widzę Grzegorzu, że będę musiała pójść do księcia, do ludzi, ale... boję się... strach, jak się boję. Pamiętam... mała byłam, kiedy przyszedł do nas taki i gwałtem chciał wejść do jurty a ojciec widłami złapał go za szyję i nie pozwolił...
— To też nie staraj się wejść do jurty, tyl-