Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/18

Ta strona została przepisana.

się rozsypie. Czułem ogromną wdzięczność do świata za wszystko co mi dał, za to poczucie siły i ten wicher pragnień. Tak: wszystko... kocham i wszystkim... przebaczam, lecz strzeżcie się, gdyż wiem, co mi się należy i wezmę...
Zmiany następowały nieznacznie. Inny kraj ujrzałem dopiero na przystani wielkiej rzeki, gdzie z wagonu miałem się przesiąść na parostatek. Wśród barwnego tłumu ludzi zauważyłem stojącą na uboczu gromadkę istot, jakich nie widziałem dawno. Okryci byli w brudne łachmany, po przez które przeświecało ciało czarne i wyschłe; większość miała głowy niepokryte, rozczochrane, oczy obojętnie przed siebie patrzące, nogi bose, duże, zabłocone, gęsto usiano guzami i bliznami.
— Bosaki... Łachmaniarze... Czy pan nigdy ich nie widział?
— Nie widziałem ich... dawno!
To ponowne z nimi spotkanie, jak nóż ostry przeszyło mi serce. Nieraz obcowałem w puszczach z ludźmi źle odzianymi, źle żywionymi, nieledwie umierającymi z niedostatku, lecz była to nędza inna, zdrowsza, szlachetniejsza, gdyż nie zawierała w sobie... krzywdy! Tamtych pozbawiały pokarmu: zbyt długa zima, niezwykła wiosna, jałowe lato, lecz w tych przeciwnościach kształciły się ich charaktery, wyrabiała myśl,