Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/182

Ta strona została przepisana.

dzenia. Nawet Kutujnchsyt przywlokła się z jurty; siedziała u ognia i na wyścigi z Byterchaj piekła na węglach tłuste szczupacze wnętrzności. Nikt im nie bronił — bo było tego aż nadto. Wieczorem, kobiety z Grzegorzem zaniosły zdobycz do domu, gdzie było łatwiej uchronić ją na wypadek deszczu. Prąd został bucza pilnować.
Mergeń nie pokazała się. Widzieli ją tylko parę razy w oddali, płynącą po jeziorze, jako czarny punkcik.
Minęło dni kilka. Obfitość ryby nie zmniejszała się wprawdzie, lecz natomiast wzrastały chmary komarów. Pobyt na błotnistym brzegu rzeczki stawał się istną katuszą. Szczególniej w ciche, chmurne dni owady dusiły rybaków. Rzucały się do oczów, właziły do nosa, nie pozwalały ust otworzyć. Ciało puchło od ich ukąszeń i pokrywało się ranami. Przestali obozować nad rzeczką...
— Nie przyjdzie... Sama pewnie nie wie, gdzie się przed tą plagą schować... mówili o Mergeń.
Codzień jeden z mężczyzn szedł obejrzeć bucz i wracał z koszem pełnym ryb. Byterchaj stale wyglądała go stojąc na płaskim dachu jurty.

Idzie, idzie,
Na plecach ma kosz,
A w koszu ryba...