Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/188

Ta strona została przepisana.

masło, stare jej kości oblizywali jak cukier i przestali wydziwiać innych nieszczęśliwych!...
Grzegorz zerwał się, gdyż w oczach Mergeń zamigotały nagle niespokojne straszne błyski; nogą nastąpił na leżącą przy pościeli siekierę, a ręką sięgnął po nóż. Kobieta skoczyła za wał ognia.
— Boisz się — śmiała się. — Boisz się... O bohaterze z bajki, który daje się nakryć warząchwią kobiety...
Rzuciła weń głownią i znikła. Grzegorz słuchał czas jakiś, czy nie poszła czasem ku przegrodzie, wziął nawet głownię i opędzając się od komarów, skierował się nad rzeczkę. Cicho szemrała wstęga biegnąca wody, odbijając po drodze schylone nad nią trawy i zarośla. Na jeziorze ponad białym mgieł muślinem chwiała się czas jakiś głowa i ramiona silnie wiosłującej Mergeń, a pod nią niewyraźnie kołysała się czarna, wydłużona plama pierogi. Wreszcie znikły obie w mętnym, siwym zmroku.
— Skaranie boże z tą babą... Zupełnie chłop-baba! Co teraz zrobię? Wylała mi wieczerzę, a bucza nie czas jeszcze wyjmować... Żeby ją grom poraził. Powiedziała mi, że się boję... Chyba się boję... Jakbym ją pocałował, toby mi jeszcze usta odgryzła... Czy to z nią co wiedzieć można?... Przyszła prosić, a potem wieczerzę mi wylała! — mruczał Grzegórz, próbując wyratować z ognia resztki ugotowanej ryby.