prawdy komary udusić ją mogą... Niech zwolnieją — bronił swej kobiety Grzegórz. — Lepiej pilnuj bucza, może uda ci się co z pod rąk tej piekielnicy porwać...
— A jakże... mądryś... to czemu sam nie idziesz?...
— Widzisz, Prądzie... Co ty masz do stracenia? Nic! Już ona ciebie przesiąkła na wylot. A ja mam jedną tylko małą rankę, może się jeszcze zgoi. Oszczędź mnie, niech ta wiedźma na mnie nie patrzy... niech nie bije oczami... Zlituj się!
— Pewnie!... Wylegiwać się w pościeli... — mruczał Prąd, ale szedł nad rzeczkę i wysiadywał tam po całych nieraz dniach, aby uprzedzić Mergeń i zabrać połów natychmiast, skoro wpadnie do matni. Pewnego dnia wrócił niezmiernie zaperzony:
— Zabrała, w moich oczach zabrała... Przybiła na łodzi wprost do przegrody, wlazła na mostek, odwiązała bucz... Krzyczę na nią: nic! Zacząłem rzucać patykami... »Ej«, mówi, »daj pokój, bo zejdę na brzeg i zbiję cię!«...
— A ty co?
— Próbowałem ją wstydzić, ale wstyd jej się nie ima! Postawiła bucz na miejsce. »Moje«, mówi, »a jeżeli ty tu będziesz się kręcił, to cię złapię i nogi poobtrącam!« Patrzcie ją, moje
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/191
Ta strona została przepisana.