wiorst około dwadzieścia, a może i więcej od tego miejsca. Po drodze ciągnęły się grzązkie błota i moczary, które trzeba było brzegiem jezior daleko okrążać. Były tam i rzeczki. O brodach i przeprawach Anka wiedziała tylko ze słyszenia. Mężczyźni wysilali się, aby jej o ile można najdokładniej opowiedzieć i uprzytomnić kierunek drogi. Rysowali na ziemi małe mapy i powtarzali bez liku:
— Na prawo jezioro, na lewo las... Dalej bagno... Potem znów: na lewo jezioro, a na prawo brzeźniak... Pójdziesz ścieżką... Rozumiesz...
— Pójdę ścieżką — wzdychała Anka. — Bóg dopomoże! Pójdę, pójdę, aż dojdę! Rozumiem...
— Droga prosta, jak strzelił. Zawsze na zachód słońca.
— Z początku na prawo jezioro, potem na lewo jezioro... Potem przebrnie się przez bagno. Nie głęboko tam, ale trzeba się trzymać szlaku, gdzie rosną samotne modrzewie. Potem wyjdziecie nad jezioro. Tam zwrócicie się na południe... dokoła, dookoła po samym brzeżku, bo dalej topiel — gadał Prąd.
— W Bogu nadzieja! wzdychała Anka.
Dzień był wietrzny, a gdy słońce podniosło się wyżej i przygrzało, wiatr zamienił się w burzę. Z pod nieba czystego jak wymiótł, fale rwącego powietrza spadały na płaską ziemię, na chybotliwe jeziora. One z takim impetem
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/194
Ta strona została przepisana.