ich do wody, w trawach zatłucze pocieszała zziębłą dziewczynkę Anka.
— Niech ich tłucze, niech ich tłucze... Aby tylko nas puścił... Tak mi dmie Anko pod tą chustką.
— Nie mam, dziecko, nic więcej. Brnij już jakoś! Staraj się.
Minęły jezioro, co miało być na prawo, przebrnęły z trudnością bagno rudym mchem porosłe i zaczęły ze wzgórka szukać jeziora, co miało być na lewo, lecz dostrzegły natychmiast dokoła taką moc bladych, wodnych zwierciadeł, błyskających wszędzie, że zupełnie straciły pojęcie, które miało zostać na lewo.
— Nic nie rozumiem, ale wrócić się niepodobna, drogi przebytej szkoda... nie można... pomrzemy... Ta złodziejka zgnębi nas mruczała Anka.
— Już, idźmy, bo ustać z zimna na miejscu nie mogę.
— Idźmy, ale dokąd? Mówił, pamiętam, na zachód, więc tak... Szły dalej na zachód. Jak tajga tajgą, drogi tam nigdy nie było. Mchy wilgotne, zielone, rude, białawe jak namokła gąbka rozłaziły się im pod nogami, obnażając zmarzłe na lód błota. Na wolnych od lasu polankach było jeszcze gorzej, gdyż błota tam już co najmniej na stopę odmarzły. Lgnęły więc biedne istoty prawie do
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/196
Ta strona została przepisana.