Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/197

Ta strona została przepisana.

kolan, a miejscami wpadały po pas. Z wielkim trudem, już dobrze po południu dowlokły się nad ogromne jezioro, którego czarne, lśniące fale z strasznym hukiem wzdymały się, biegły i spadały na płaski brzeg... Brzeg ten był grzęzki i drobny jak niteczka, wszędzie prawie z drugiej jego strony wzdymały się i ryczały to mniejsze, to większe jeziora. Ogłuszone łoskotem, wyczerpane wysiłkiem, postanowiły tu wypocząć i ogrzać się, ale nie miały gdzie ognia rozpalić. Musiały się znowu w tył cofnąć. Wreszcie pod ochroną małego wzgórza udało im się rozniecić ognisko. Ugotowały herbaty z dzikich ziół w małym imbryczku i zjadły połowę wędzonej ryby, której mały zapas niosła Anka w wiaderku z brzozowej kory. Po wieczerzy nabrały otuchy i odważyły się pójść po nikłej nici ziemi między falami rozhukanych jezior. Innej tu drogi na południe nie było. Miejscami grobla ziemi stawała się tak wązka, że ich ogarniała groza i długo namyślały się, nim odważyły się przebiedz wśród piany, przelatującej z jeziora do jeziora. Ogromne bałwany szły ku nim wydęte, wysokie i niewiadomo było, jak daleko padnie siwa ich płetwa; mogły łatwo zmieść je w głębokie błota, rzucić w sitowie. Więc w takich miejscach biegły szybko, jak spłoszone kuropatwy, tuląc się do siebie.
— Boję się Anko. Pocoś umie wzięła?