wlokły się wreszcie wieczorem do lasu. Wiatr zwolniał; pomniejsze jeziora przycichły, lecz olbrzym, dokoła którego krążyły od południa, huczał i tłuki brzegi jak przedtem. Ustała jednak przejmująca mokra zawieja.
— Dzięki niech będą Bogu. Nie zginiemy... Ludzi nie widać, ale może nie zginiemy — rzekła Anka, rozglądając się po lesie. — Patrz, Byterchaj, czy gdzie ogieniek nie błyśnie... Patrz dobrze... Otwieraj oczy szeroko...
— Co nam z ognia, kiedy nas pewnie nie puszczą... Może psami nas poszczują, albo koniem stratują...
— I to prawda. Zapomniałam. Więc rozniecimy ogień i położymy się spać... Jutro znów dalej.... Dojdziemy gdziekolwiek... Lecz ognia nie udało się im rozpalić, gdyż podczas przeprawy wśród fal zamokła im hubka. Posiedziały więc przytulone do siebie w lesie, zjadły trochę ryby i ruszyły dalej...
Jezioro-olbrzym, którego brzegów postanowiły się trzymać, wciąż grało i łyskało w zmroku pianą bałwanów. Po kilku godzinach przykrej wędrówki poczuły pod nogami grunt twardszy i suchszy, a po niejakim czasie Anka dostrzegła w lesie bladą tasiemkę ścieżki. Poszły gęsiego. Mała drżała tu więcej, niż tam nad jeziorem.
— Boję się ludzi! Anko, pozwól mi trzymać
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/199
Ta strona została przepisana.