płynęliśmy, miała znaczną szerokość; lecz nie były to już te oceany wody słodkiej, po falach których mknąłem tak niedawno w drobnej cudzoziemskiej pierodze, ze strzelbą za plecami i sieciami u nóg. Niebo słało się nad nami łagodne, szafirowe, nie miało chłodnych połysków niebios północy; blask słońca nie miał metalowej ostrości, odległość — wyrazistości czystych i pustych przestworów. Wszystko przysnute było, otulone muślinem bladego tumanu i dymami wiosek. Sioła, miasta, osady, pojawiały się coraz częściej na obu brzegach. W dali, za szmatami pól, za lasami, majaczyły strzeliste wieżyce świątyń, bielały budowle.
Tłum podróżnych napełniał parostatek. Składał się z nieskończenie rozmaitej, pstrej mieszaniny odzieży i typów. Błyskały twarze białe, rumiane, żółte, śniade, prawie czarne, głowy pokrywały czapki, kapelusze, turbany, mycki, baszłyki, zawoje... rozlegały się setki narzeczy, dziwacznych jak świergot ptaków, jak pomruki nieznanych tworów, lub gorączkowe skrzeczenie owadów. Tu zebrał się cały wschód daleki: brudny, wcale nie wonny, lecz malowniczy.
Przybywało ich coraz więcej. Z tobołkami, wzorzystemi sakwami i miedzianemi amforami w ręku, chodzili z kąta w kąt, szukając miejsca. Gniewali się, że go nie było. Usta okolone gęstemi brodami otwierali szeroko, wyrzucając
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/20
Ta strona została przepisana.