cię za pas... Bardzo się boję, kiedy ciebie nie czuję...
Drożyna wywiodła ich na łysy wzgórek, z widokiem otwartym na jezioro. Na wzgórku stała jurta, z komina snuł się słaby dymek, ale z okien patrzyła noc. Jurta była uboga, nie miała ani spiżarki w pobliżu, ani ogrodzeń. Tylko pieroga wywrócona dnem do góry czerniała na łagodnym stoku bladych brzegów, płukanych wciąż przez fale.
— Biedni!... A może letnie mieszkanie? Ani krowy, ani nawet psa... Wejść czy nie? — rozważała Anka.
— Nie chodźmy, nie chodźmy... Pójdźmy sobie... — szeptała Byterchaj, szarpiąc ją za rękę.
Lecz tak przeziębły, że nadzieja zobaczenia ognia, osuszenia się, może wypicia czegoś gorącego, przemogła obawę. Anka przeżegnała się i podeszła do drzwi.
— Kto tam? — zawołał głos z głębi, gdy puszczone drzwi za niemi zlekka trzasnęły.
— To my, ludzie, Jakuci...
— Aaa! — ziewnął i przeciągnął się pytający. — Jakuci a skąd? Kobieta jesteś słyszę...
— Tak, my z daleka, zabłądziłyśmy...
— Hej... Dżeltik... Wstań chłopcze, roznieć ogień... Ludzie przyszli...
Musiał rozkaz powtórzyć kilkakroć, nim zbudził się rozespany wyrostek, zwlókł z ławy
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/200
Ta strona została przepisana.