i rzucił drew na tlejące zarzewie... Anka dmuchnęła i złotawy blask płomienia zalał jej twarz i twarz nieodstępującej jej na krok Byterchaj.
— Skąd idziecie i dokąd? — dopytywał się stary Jakut ze swego łoża.
— Przebacz panie poczęła Anka drżącym głosem. — W lesie zimno i ciemno... Hubka zamokła... ognia rozpalić nie możemy... Ciemno, zimno, boimy się zwierza... Nie gniewaj się panie. Myśmy z przeklętego miejsca, ale my obie jeszcze nie chore... Nie wypędzaj nas, albo jeśli wypędzisz, to daj choć głowienkę.
— Ognia się byle komu nie daje. Nie tykajcie ognia... A ktoś ty taka?
— Anka jestem, żona Grzegorza z rodu Kyłgas...
— Aaa? Wiem, słyszeliśmy... To ta, co sama poszła? Pocóżeś ty poszła, kiedyś była zdrowa?
Anka milczała.
— Zawsze źle, żeście weszły... Odejdźcie ku drzwiom...
— Odejdźcie ku drzwiom — powtórzyły inne głosy i wszyscy mieszkańcy jurty wynurzyli się z ciemnych kątów i skupili się dokoła ognia. Było ich troje: starzec, staruszka i wyrostek. Byterchaj z przerażeniem spostrzegła, że starzy mają nietylko białe jak mleko włosy, ale i białe oczy. Wyrostek miał też oczy, jak mgłą zaszłe i ruszając się, od czasu do czasu rękami przed
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/201
Ta strona została przepisana.