Nazajutrz wiatr osłabł. Słońce wesoło sunęło po niebie bez chmur i lało potoki światła i gorąca na ucichające wodne roztocza. Ociemniały chłopak, wyprzedzając kobiety o kroków kilka, raźno wiódł je drożyną, wijącą się koło tego samego jeziora olbrzyma. Na prawo mieli las gęsty, niezwykle bujnie, jak na te okolice wyrosły, dzięki większej wyniosłości i żyzności gleby; na lewo iskrzyła się w słońcu łuska łagodnie kołyszących się fal.
— Bardzoście nałożyły drogi... Wasza droga nie z tej strony jeziora, lecz z tamtej... Trzeba było od brzeźniaka zaraz skręcić i już poprzednie jezioro wziąć nie na lewo, ale na prawo...
— A skąd ty wiesz... Czyś ty chodził?...
— Ehe! — rozśmiał się chłopak. — Wszędzie chodzę... Wszystko to znam... Po plusku wody, po szumie lasu poznaję... Niema drzewa, któregobym nie pamiętał gdzie stoi... Ślepy jestem, ale nie gorzej sobie od ludzi radzę. Pływam, sieci