zarzucam; piętnaście sieci mamy... Nawet siano koszę... Żyjemy niezgorzej... Bóg daje! Starzy w tym roku dziewkę mi kupią. Też ślepą. Z oczami nie chcą za ślepych wychodzić... My bo ślepi jesteśmy z pokolenia w pokolenie od pradziadów... No, idźcie z Bogiem... Dalej nie pójdę... Stąd same traficie... Tu stąd, jak spojrzycie w tę stronę, już widać dymy księcia, a do sąsiadów to was dróżka doprowadzi... Niedaleko!
Anka spojrzała w stronę, w którą machnął ręką i istotnie dostrzegła nad wodami, nad zielonym brzegiem słup dymu...
— Odprowadziłbyś nas do ludzi, bo jeszcze psami poszczują — prosiła ślepego.
— Nie mogę... Spieszno mi sieci obejrzeć, co je pewnie wczorajsza burza splątała!...
Poszły dalej same. Okolica była coraz suchsza, coraz weselsza; piękne drzewa w zdumienie wprawiały Byterchaj; miała ochotę wciąż krzyczeć i pytać się, ale stroskana twarz Anki tłumiła jej radość. Tylko, gdy spotkały dwa rogate zwierzęta, które sapiąc, bijąc racicami i ogonami biegały wśród zarośli, dziewczynka nie wytrzymała i schwyciła kobietę za rękę...
— Widziałaś? Co to?
— Krowy...
— O nie prosisz, Anko?! Co z nią robić będziesz... Taka duża i tak kopie... Jeszcze naszą jurtę rozwali...
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/205
Ta strona została przepisana.