— O nie bój się... Byle tylko dali! — odrzekła ze smętnym uśmiechem kobieta.
Trwoga Anki wzmagała się w miarę, jak spotykały na drodze oznaki blizkiej sadyby, drzewa zrąbane, płoty, ślady końskie i bydlęce.
Wreszcie poprzez zarośla jasna mignęła polana, a na niej budowle i dymy dymokurów. Anka zdjęła chustkę z Byterchaj.
— Dam ci potem, ale niech teraz widzą, że nic nie masz...
Dziewczynka zauważyła, że drżą jej ręce i usta i sama drżeć poczęła ze wzruszenia i zimna.
— Ho!... Ho!... Chooo! Ludzie! krzyczała Anka, wychodząc z lasu. Czarny pies z ujadaniem rzucił się ku niej, ale nikt nie pokazał się więcej.
— Ho!... Ho!... Hoo! Ludzie! — nie przestawała wołać, zbliżając się zwolna.
— Co to za krzyk? Czego chcecie i coście za jedne! — zawołał niespodzianie z boku jakiś wyrostek w niebieskiej koszuli, wychylając się z chlewa. W ręku miał łopatę i pewnie gnój czyścił.
— My... Stamtąd... Zdala... My trędowaci!...
Stanął osłupiały, potem jak strzała rzucił się do jurty. Anka uklękła i ręce złożyła na piersiach. Po długiej zwłoce drzwi się otwarły i na progu ukazał się stary Jakut z łukiem
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/206
Ta strona została przepisana.