Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/211

Ta strona została przepisana.

rzyca... Książę, powiadasz, na nas wszystkich się gniewa!... A co, mówiłem, że się na nas wszystkich gniewać będą i pomagać przestaną. Rzecz wcale niemądra rozwłóczyć mór na niewinnych ludzi! Wszyscy będą chorzy, to i nam będzie gorzej... Głupia ona... Doprawdy, że ją kiedy upolują, jeśli nie ustatkuje się... Jak myślisz Grzegorzu?
Grzegórz patrzył na ogień, gdzie kipiały imbryki z herbatą i nic nie myślał, ale kiwnął głową.
Nazajutrz już mieli świeżą rybę. Ogromna ilość utopionych przez burzę komarów, których gruba na palec warstwa szeroko pokrywała u brzegów niektóre jeziora, zwabiła roje biało-luskich łososi. Podarowane sieci były stare i złe, ale obfitość ryby nagradzała braki; ryba dawała się łapać byle czem, nawet fartuchem. Mergeń coś podejrzewała, może nawet dostrzegła łódkę, gdyż kilkakroć podpływała bliżej i stojąc w pierodze, z dłonią jak daszek od słońca przyłożoną do czoła, długo wpatrywała się w jurtę chorych. Jej smagła brązowa postać, okryta tylko wązką u bioder przepaską, silnie odrzynała się na błękitach spokojnie śpiących jezior.
— Patrzy kruk... Wypatruje... Nadaremnie stulasz powieki... Nic nie zobaczysz!... Mówiłem,