co chłop, to chłop... Zawsze mu baba nie dorówna! — przechwalał się Prąd.
Ale pewność jego niedługo trwała. Po kilku dniach wrócił zły i zmieszany.
— Znalazła! — rzekł od proga.
— I co?... Zabrała?... Znowu nic! — zawołali chórem...
— Eee! Abo ja taki głupi? Każdą w innym zarzuciłem kącie... Ale jedną... zabrała!
— Znajdzie i resztę... Nie, trzeba z tem skończyć! — rozgniewał się Grzegórz, którego powodzenie Anki, a głównie nadzieja otrzymania krowy, znowu natchnęła miłością do żony i odwagą. Rana na ramieniu zmniejszyła się i nawet chciała zagoić.
— Pojedziemy i zabierzemy jej łódź powiedział po chwili namysłu. — Niech do końca lata zostanie na wyspie... Z głodu nie umrze. Zapasy ryby pewnie zebrała niemałe... Zresztą możemy jej dowozić w miarę potrzeby.
— A jakże! Czyż to nas nie stać będzie, skoro ona psocić nam przestanie?... Sieci: raz, dwa, trzy... dwanaście będziemy mieli sieci i przegrodę z buczem... Będzie ryby jak lodu! — dowodził Prąd. — Tylko wiesz, Grzegorzu, moja rada, żeby zaskoczyć ją we śnie, w nocy... Nic ze strachu mówię, ale z rozumu... We dnie może jej nie być na wyspie, a wtedy i łódki nie będzie... Co, nieprawda?
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/212
Ta strona została przepisana.