Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/216

Ta strona została przepisana.

— Uciekacie!... O mężczyzni, o wojownicy, których można zdmuchnąć w otchłań, postawiwszy na dłoni!...
— Nie wszyscy są tacy zbóje, jak ty! — krzyknął Grzegórz...
Zaśmiała się dziko i brzydko.
W kilka dni potem Prąd przepadł bez śladu. Przerażeni mieszkańcy jurty, nie wiedzieli co począć. Grzegorz myślał z początku, że rybak utonął, więc szukał ciała lub łódki u brzegów jezior, lecz nigdzie śladu nie znalazł, choć wiatry dęły i bałwany powinny były wyrzucić ofiarę. Zostali znowu bez strawy, bez sposobu do pracy. Krowy, ani myśleli im przysłać. Zrozpaczona Anka znowu pobrnęła do księcia.
Poszła sama właściwą drogą i dostała się stosunkowo szybko i bez przygód. Ale przyjęli ją nadzwyczaj surowo. Książę krzyczał na nią, pięści zaciskał i pewnieby ją bił, gdyby się nie bał podejść i dotknąć. Nie tylko, że nie dali jej żadnych podarunków, lecz nawet nie nakarmili. Konny Jakut z dzidą w ręku gnał ją przed sobą. Szła drżąca, strasznie osłabła z głodu i mozołu. Pocieszał ją jedynie widok krowy, którą stróż jej prowadził, przywiązaną do ogona wierzchowca i cielęcia, które związane w juku bekało od czasu do czasu żałośnie.
— Nareszcie jest... Mamy — szeptała spalonemi usty.