Zawiały wiatry z zachodu, spotkały się z wiatrami ze wschodu, zaskoczyły chmury za chmury, w niebie zawrzało jak w garnku, a gdy wiatr północny owiał wszystko lodowatem tchnieniem, polały się dżdże rzęsiste, bez przerwy, bez końca. Ich szum syczący, ich plusk ckliwy, zmieszany z łkającym gwarem zbałwanionyeh jezior, dopełniły miary smutku tej okolicy otwartej, płaskiej i mokrej. W osłonie dżdżów zamieniła się ona w szarą, mętną plamę. Nizko płynące obłoki zamazały jej rysy, pogasiły blaski i barwy, wichry trzęsły nią, jak porzuconą szmatą, szaruga żłobiła na ziemi brzydkie, brudne rysy.
— Dobrze, że choć siano zdążyliśmy w kopy postawić!... — mówił Grzegórz.
— Ale źle, żeś ziemi na dach nie nasypał. Doprawdy, nie wiem, gdzie się schowamy! — wyrzucała mu Anka.
— Gdzie się schowamy? Toć pod ławami, nad stołem jeszcze nie kapie...