Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/230

Ta strona została przepisana.

szczędząc, paliła chrust, pokornie noszony przez Byterchaj na chudych ramionach. Ostry profil jej wyniosłej postaci, oczy błyszczące przenikliwie, mroziły wszelką rozmowę; rozmawiali swobodnie tylko za drzwiami; nawet Prąd nie lubił przy niej żartować, a Anka drżała, ilekroć na jej twarz lub palce padało spojrzenie tej występnej kobiety. To dobro i słodycz, które tak niedawno promieniowały od szczęśliwej gosposi i łagodziły najprzykrzejsze chwile, zawiędły, zmalały. Troskliwość jej i wola co chwila trafiały na drobne, ale nieuniknione przeszkody. Kutujachsyt często nie miała cieplej wody do obmycia ran, gdyż naczynie potrzebne było dla Mergeń; odzież nie została wczas zreperowaną, gdyż Anka mogła to zrobić tylko przy świetle ognia, więc musiała czekać, aż Mergeń odejdzie od komina. Gdy Mergeń spała, wszelka, głośniejsza rozmowa wywoływała potok klątw i wymysłów. Byterchaj nie wiedziała, kiedy ma zamiatać izbę, gdyż Mergeń niezmiernie gniewała się na nią to za kurz, to za śmieci. Często zburczana i wyszturchana, zestraszona, kładła się nie na swem posianiu, lecz wbrew zakazowi Anki, zasypiała, wsparłszy spłakaną twarzyczkę na karku Bysia.
Za to Mergeń szybko wracała do zdrowia w cieple i większej wygodzie. Po tygodniu kazała sobie pokazać swoje bogactwo, które przez