dwa dni Prąd przewoził z wyspy. Były tam znaczne zapasy tranu, ryby suszonej, wreszcie odzież, naczynia, oręż, zrabowane przez nią w samotnych, opuszczonych na czas połowu, sadybach rybackich. Przeglądała je z dumą wojownika.
— Dlaczego rozwiązaliście bez pozwolenia pęki ryby suszonej?! — spytała surowo.
— Psuć się zaczęły... Trzeba było je zużyć! — odpowiedziała pospiesznie Anka.
— Niech gniją, nie wasze! Dość, że oddałam wam sieci...
— Sieci nasze były! — bąknął Grzegorz.
— Były!... Czy mielibyście je, gdybym nie chciała?... Przecie przychodziłeś je zabrać, Grzegorzu, pamiętasz?
— Wiedźma! — mruczał Grzegorz. — Kiedy siądę koło niej, zaraz na mnie z tej strony ciało drgać poczyna... I rany bardziej się ropią, od czasu, jak przyszła...
— Ee! Darujcie jej! Już się chciała poprawić, ale tknęli ją żelazem w wątrobę. Wiadomo, że od wątroby złość... Poczekajcie, lato przyjdzie, pójdziemy sobie! — prosił Prąd.
— Nie wiem, jak dotrwamy do lata! — zauważyła z westchnieniem Anka.
Prąd też wzdychał, kiwał głową, uśmiechał się żałośnie i w poczuciu swej winy wyręczał Grzegorza gdzie mógł, pracował, ile sił stało.
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/231
Ta strona została przepisana.