— Jutro do roboty znowu wstaniecie o południu. Dość już nasuszyliście zębów!
— Och, jaka skora napędzać do roboty innych! — szeptała, tuląc się do Grzegorza, Anka.
— A niech tam! Dobrze, żeśmy się tu przenieśli, od razu mi w kościach ulżyło.
— Spać tam spokojnie nie mogłam. Co się ta piekielnica ruszyła, zaraz budziłam się, zdawało mi się, że idzie z nożem.
— Już śpij! Tu nie przyjdzie.
— A co dalej?
— Co dalej?... Zabiją ją... bo ona nie porzuci swych złodziejskich przyzwyczajeń i my zostaniemy z jej bogactwem.
Mergeń coraz mocniej wzburzona, coraz częściej robiła Prądowi wyrzuty.
— Opuszczasz mnie!... Zaniedbujesz!... Może durzysz się w tej dziuplastej wierzbie?
— Ależ nie. Tylko ty nie lubisz rozmawiać, Mergeń... Czyż można zapomnieć o takiej doskonałej, jak ty, kobiecie?
Słuchała jego pochwał, ale nie dopuszczała go do siebie. Stał jej się wstrętny. Prócz tego rany jego od zimna i pracy rozszerzyły się i więcej cuchnęły.
— Widzisz, jakaś ty: ani sobie, ani ludziom!
Ale ona wiedziała o takich, dla których byłaby dobra i chętna.
— Milcz i wynoś się!
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/236
Ta strona została przepisana.